11.06.2016 - Biłgoraj, DogTrekking na 20km. Czyś Ty babo oszalała? Nie. Chyba nie... Zgłaszając się na te zawody miałam ogromne wątpliwości. Głównie ze względu na pogodę, która w Sanoku dała nam mocno w kość. Zaryzykowałam i w sumie nie żałuję ;)
Standardowo zaoferowałam transport uczestnikom dogtrekkingu i tym razem jechałam wraz z wolontariuszką schroniska w Lublinie - Martyną i jej podopieczną Ojanką. Podróż jak zwykle mijała bezproblemowo, chociaż w niektórych miejscach polskie drogi dawały o sobie znać. Zbliżając się do Biłgoraju ze zgrozą spoglądałyśmy na nadciągające granatowe chmury. Stwierdziłyśmy, że z dwojga złego - skwar i deszcz - wolimy to drugie. Wykrakałyśmy. Tuż po przekroczeniu granicy miasta zostałyśmy przywitane deszczowym prysznicem. Po lekkim błądzeniu dotarłyśmy na miejsce startu. Tuż po wyruszeniu dystansu 30km pogoda diametralnie się zmieniła i świeciło piękne słoneczko :)
Trasa nie była bardzo trudna. Zaczęłam od ciągłego gubienia mapy i długopisów przez durną koszulkę, która się rozerwała. Po przebrnięciu przez mały kawałek miasta dotarłyśmy do pierwszego punktu kontrolnego i od tego miejsca trzymałam się "konkurentki" i pary z kategorii rodzinnej (którzy z resztą mieli owczara i o dziwo Bri nie wyglądała za bardzo jakby chciała go zjeść). Dopiero zbliżając się do torów postanowiłam ich opuścić i skrócić sobie drogę - błąd pierwszy droga Asiu :) Przedzierając się przez dzikie chaszcze wylądowałyśmy na czyjejś posesji... No cóż, w tył zwrot i próbujemy odnaleźć Żółty Szlak. Do bufetu droga mijała bezproblemowo, chociaż piach w połączeniu z przemoczonymi butami czuję do tej pory... Krowa standardowo odmawiała wypicia czegokolwiek, ale po tylu kilometrach niemal ciągłego truchtu przydałoby się ją napoić. I tym razem pomocą okazała się butelka z korkiem niekapkiem :)
Mniej więcej w 3/4 długości szlaku Głuszca nastąpił kolejny błąd. Wlazłam w las myśląc, że sobie skrócę drogę. Machnęłam się w obliczeniach i myślałam, iż jestem dalej niż w rzeczywistości byłam :P Brawo ja! W sumie to ta ścieżka, na którą zeszłam, wyglądała całkiem obiecująco. Jakież było moje zdziwienie, gdy nagle się skończyła... Trudno, wróciłyśmy się tracąc jakieś 500 metrów. Stwierdziłam, że nigdy więcej nie zejdę z trasy :P Na punkcie czwartym mnóstwo czasu straciłam na poszukiwania perforatora, który był ukryty w gąszczu małych krzewów. Po oznaczeniu karty zaczął się Mordor - 1,5km po asfalcie. Moje kolana i Bridy łapki płakały, ale cóż zrobić? Gdzie się dało tam kazałam iść Krowie po poboczu, jednak ona wcale nie pomagała i wręcz ciągnęła na środek jezdni. Trochę mało przemyślane ze strony organizatorów :(
Po zejściu z asfaltu nabrałyśmy mocy :D Brida ciągnęła, nawet kilka razy próbowała wciągnąć mnie na złą ścieżkę i nie rozumiała słów sprzeciwu. Na ostatnich metrach widać było nasze zmęczenie. Niemal pokonałyśmy metę od strony startu :P Po oddaniu karty zawodnika udałyśmy się do samochodu na odpoczynek. Około 1,5 godziny później obie poczułyśmy skutki tego biegu - u mnie jak zwykle kolana, a u Bri odrętwiałe łapki. Masaż niewiele pomógł, więc następnym razem musimy się lepiej przygotować. Po ogłoszeniu wyników i zwycięzców w loterii (w której tym razem nic nie zdobyłyśmy, ale brawa dla szczęściarzy!) powolnym krokiem, wraz z równie poturbowaną Martyną, ruszyłyśmy w drogę powrotną :)
Miejsce 9 na 16 z czasem 3 godziny i 23 minuty :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz